22 czerwca 2013

Nie wiadomo dlaczego, ale wszystko na świecie zaczyna się w poniedziałek.


BRENDON JAMES MCGRAFF
UR. 14 LIPCA 1986R w ANCHORAGE, AK

| właściciel sieci kawiarni DeKaffee | Choć pewnie nie kojarzycie tego Pana z wyglądy czy z nazwiska to zapewne piliście jego kawę. Czarna i mocna czy z mlekiem i bitą śmietaną - każdy znajdzie coś dla siebie. Jego kawa zrobiła furorę w czternastu stanach na zachodzie USA i z każdym kolejnym miesiące zyskuje nowych fanów.

| "podróżnik" | Jeśli zamierzasz go odwiedzić w jego mieszkaniu to najpierw zadzwoń, bo może akurat wtedy otwierać nową kawiarnię w północnej Kalifornii i pocałujesz klamkę na dzień dobry. W mieście jest średnio przez dwa tygodnie w miesiącu.

| Anchorage | W ciągu kilku lat spędzonych w ciągłych rozjazdach odkrył, że jego serce ciągle pozostaje na Alasce. Wysokie góry, szum oceanu, wycie psów zaprzęgowych o poranku - właśnie tego brakowało mu najbardziej.
 
| rozważny i spokojny | Mimo, że odniósł duży sukces w tak młodym wieku i zarobił już sporo kasy to sodówka nie uderzyła mu do głowy. Zazwyczaj skromny i oszczędny, jednak ma słabość do szybkich sportowych samochodów - sam jeździ nowym Mercedesem.

| samotny z wyboru | Choćby skały srały, a mury pękały to nie zamierza się ożenić czy choćby zakochać. Z doświadczenia wie, że chcąc założyć rodzinę, będzie musiał zrezygnować z dalszego rozwijania swojego biznesu - dlatego preferuje krótkie niezobowiązujące związki. Nie mógłby skrzywdzić swojego dziecka tak jak zrobili to jego rodzice. Ciągły brak uwagi i miłości, nieustające kłótnie, a w rezultacie rozwód doprowadziły do rozpadu ich rodziny - każdy poszedł w swoją stronę i każdy został sam.

| University of California, Barkley | Im dalej tym lepiej - studia były dla niego ucieczką z domu, gdy już miał dosyć swoich rodziców. Początkowo studiował prawo, jednak szybko zmienił zdanie i przeniósł się na ekonomiczno-biznesowy kierunek.

| krawaciarz | Zawsze spotkasz go w idealnie dopasowanym garniturze lub chociażby w marynarce i jeansach - chyba, że idzie pobiegać na plaże to wtedy wciąga sportowy dres z college'u.

Kobiety są jak przekład: piękne nie są wierne, wierne nie są piękne.

Jennifer Watson
23 sierpnia 1988, Anchorage.
Sekretarka
A romans na romansie, romansem pogania!

Złość piękności szkodzi | Ave Blond | siostra trzech sióstr | piwo wieczorem? |
| jestem na 'tak' | tańcz głupia tańcz, chociaż nie potrafisz | co mi zrobisz jak mnie złapiesz?  | kochaj mnie, panie Pacino! | wbrew pozorom, kobieta z klasą | błyskotki, błyskotki, błyskotki | znam rozkład jazdy metra na pamięć | kolorowe sukienki, kolorowe okulary | a kim ty dla mnie jesteś, że miałabym się przejmować twoją opinią? | milion nieprzydatnych talentów | No Mum, he is NOT my boyfriend! 

Większość dziewczynek marzy o tym, by w przyszłości wieść szczęśliwe życie u boku faceta swoich marzeń. Jenny nigdy nie było śpieszno do ustatkowania się u boku tego jedynego, więc gdy koleżanki prowadziły wierne i szczęśliwe życie z chłopakami z liceum, ona latała na dyskoteki z coraz to nowymi kolegami. Jennifer po prostu nie lubi stałych związków, a na samo słowo ślub ucieka w popłochu modląc się do wszystkich bogów egipskich o to, by coś takiego nigdy jej nie spotkało. Pewnie dlatego nie dość, że romansuje z własnym szefem, to jeszcze szuka kolejnego, potencjalnie zabawnego i ciekawego sposobu na spędzanie samotnych wieczorów. Samotności boi się prawie tak samo jak ołtarza i białych sukienek, więc nigdy, NIGDY nie odważyła się spędzić weekendu w samotności.
Szybko zjednuje sobie ludzi, co jest nieocenionym darem w jej pracy. Niby Lucas przyjął ją na stanowisko pełnoetatowej sekretarki, ale oprócz pilnowania lucasowych terminów, ogarnia wszystkie sprawy związane z klubem: od wystroju, przez kontakty z klientami, aż po opieprzanie z góry na dół niektórych pracowników. Jenny potrafi być niemiła, bo mimo anielskiej buźki ma cholernie trudny charakter, więc lepiej nie zachodzić jej za skórę. Niektórzy twierdzą, że zawsze dochodzi do wyznaczonego celu, nawet po trupach! Mają rację, bo kto jak kto, ale Jennifer Watson nie przebiera w środkach, jeżeli chodzi o zrealizowanie zamierzonych planów. Jenny nie jest z tych, które z empatią poklepią kogoś po ramieniu szepcząc do ucha słowa pocieszenia, bo generalnie jakiekolwiek pocieszanie wychodzi jej słabo. Gdy przyjaciółki płakały po nocach za niespełnionymi miłostkami, ona malowała usta na krwistą czerwień i wyznaczała kolejne kluby, w których można zapomnieć o jakiejkolwiek miłości. Pewnie dlatego koleżanki z liceum patrzą na nią ze złością, szepcząc za jej plecami, że pracę zdobyła tylko dlatego że przespała się z szefem i że na zgrabnym tyłku daleko nie zajedzie. Ona jednak kompletnie nie przejmuje się głupimi komentarzami i z cynicznym uśmieszkiem popija kolejne drinki, na które nie stać jej świętych i wiernych koleżaneczek. Jeśli ktoś wpadnie jej w oko, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent uda jej się go zdobyć. Jej rodzice wciąż liczą na to, że ich ukochana córeczka ustatkuje się i zmieni nastawienie do związków, ale chyba powoli zaczynają tracić nadzieję, że kiedykolwiek będzie im dane bawić się na jej weselu. 
Złośliwa, wyrachowana, piekielnie inteligentna i zdecydowanie znająca swoją wartość młoda kobieta. 
Niebezpieczna mieszanka wybuchowa. 

---
Nie wiem co Anchorage ma w sobie, ze tworzę tu tylko 'złych' ludzi, ale coś ewidentnie ma! :)
Był Greg teraz jest i Jenny.
Zapraszamy tak samo gorąco! :)



Słuchały meble święte tyrady niepojęte.

 
Emily Stanley

24 lata i masa popełnionych błędów, na karku || rozwódka, była żona, czasami ciągle żałująca swojego odejścia || kochająca matka, cierpliwa matka, całkiem owinięta wokół palca dwuletniego Mikea matka  || niespokojna dusza || Zosia Samosia || mała malareczka || od kilku tygodni mieszkanka Anchorage || właścicielka nowo otwartej galerii sztuki

 Życie Emily Stanley nigdy nie było usłane różami, nie wychowała się w jednym z tych uroczych, jednorodzinnych domków na przedmieściach. Nie było huśtawki w ogrodzie. Nie było psa... Nawet rodziców nie było. Był za to stary, obrośnięty bluszczem budynek, w którym kłębiło się mnóstwo małych, rozkosznych serduszek, zżeranych przez zazdrość niemal każdego dnia, na samą myśl o normalnej, szczęśliwej rodzinie spacerującej z wesołymi uśmiechami na twarzach, śród alejek pobliskiego parku. Nie było ojca, który rozpieszczałby swoją małą księżniczkę, nie było matki, która dodałaby otuchy, ani babci, ani dziadka, ani nudnych niedzielnych obiadków, ani rodzinnych świąt, czytania bajek na dobranoc, nie było nic czego tak bardzo pragnęła.
 Przyszła na świat 25 maja 1989 roku, w jednym z nowojorskich szpitali, z którego to pozostawiona przez matkę dzień po porodzie trafiła do jednego z brooklyńskich domów dziecka. Nigdy nie poznała swoich rodziców, nigdy nawet nie próbowała ich odnaleźć, świadomość, że została przez nich porzucona sprowadzała wszystkie jej uczucia, względem 'rodziców' do nienawiści, a z czasem do obojętności. A im bardziej rodzice stawali się jej obojętni, tak znaczenia nabierali otaczający ją ludzie, pierwsze przyjaźnie, zauroczenia... Doskonale pamięta ten dzień, w którym pierwszy raz go spotkała, tego napuszonego dupka, który kilka lat później został jej mężem. Nie, nie poleciała na jego pieniądze, one nigdy nie miały dla niej większego znaczenia, zakochała się tak po prostu, całkiem szczerze. Był jej pierwszą miłością, młodzieńczą miłością, taką, która odbiera zdolność logicznego myślenia, taką, która zmusza Cię do powiedzenia sakramentalnego 'tak', bez względu na konsekwencje. Byli młodzi. Młodzi i głupi, wydawało im się, że są niezniszczalni, że nikt, ani nic nie może stanąć na ich drodze, zabawne jak bardzo się pomylili. Zabawne jaką siłą perswazji wykazała się matka chłopaka, zmuszając młodą dziewczynę do odejścia. Wyjechała łamiąc serce sobie, jak i jemu, karmiąc się jak głupia nadzieją, że "Tak będzie lepiej" wpojonym przez teściową, okaże się być prawdą. Przez ponad dwa lata nie utrzymywała z nim kontaktu, zupełnie jakby zapadła się pod ziemie, nie szukała go i sama nie chciała zostać znaleziona a teraz? Teraz za namową przyjaciółki przeprowadziła się do Anchorage. Kupiła  mieszkanie. Otworzyła mały interes. W końcu zaczęła układać sobie życie. W końcu jest gotowa zapomnieć o byłym mężu... a przynajmniej była. Do momentu, w którym nie wlazła w niego na chodniku, gdzieś w centrum, goniąc za synem.

cała reszta[w budowie]
_____________
No to witam zacne grono:) jakoś się chyba dogadamy - wątki tak - powiązania tak :)

My mom was from Oklahoma, hence the name Billie Joe...It's not William Joseph, it's just Billie Joe.


Billie Joe Armstrong. | 17.02.1987 | Wiek fizyczny: 26 Wiek mentalny: Chocolate milk bitch yeah! | Sklep muzyczny w centrum | Biseksualny | Zaręczony z panem Lawrencem | Ironiczny kiedy trzeba | Zazwyczaj wkurzający | Granice nie istnieją! | Pięć elektrycznych maleństw | Dwa akustyczne maleństwa | Odwyki są dla słabych… Potrzebuję odwyku. | Napisze, zagra, zachwyci się swoim geniuszem, nigdy nie pokaże światu |

Attack your instruments. Don't let them attack you.

Rodzice mają w zwyczaju kochać swoje dzieci, otaczać je opieką, robić im kanapki do szkoły, kupować prezenty na gwiazdkę i takie inne bzdety. W domu Billiego wyglądało to jednak inaczej. Kochany był połowicznie, bo dopóki tata go nie opuścił. Otaczany opieką był tylko jak była szansa na odszkodowanie za złamaną rękę – przecież cienko z kasą. Zamiast kanapek dostawał dwa dolary i szansę na wyrwanie się z chaosu zwanego domem. Prezent na gwiazdkę dostał raz w życiu. Jego pierwsze maleństwo. Jego kochana Blue, która jest z nim aż do dziś (mimo, że już zniszczona, w końcu szesnastoletnia gitara to już jakiś rodzaj antyku). Jego dzieciństwo może nie było piękne, jak w tych wszystkich serialach, ale przynajmniej było ciekawe. Wychowała go ulica, butelka piwa i punk rock. Narkotyki robiły mu za ojca, muzyka za matkę, a piwnica kolegi w której pisał swoje pierwsze piosenki za dom. Tak sobie żył odkąd skończył 12 lat i aż do osiemnastki. Wtedy w stylu punkrockowym należało porzucić szkołę, pseudo rodzinę i spieprzyć jak najdalej od domu. Padło na Alaskę i teraz biedni mieszkańcy Anchorage muszą się z nim użerać.

---
Dobry wszystkim! Jak widać troszeczkę odmłodziłam Billiego, ale to akurat najmniej ważne. Piszę krótkie karty, bez szczegółowego opisu charakteru, ponieważ potem ma się większe możliwości w wątkach - na które jestem zawsze chętna. Nie mam problemu z zaczynaniem, trochę słabiej z wymyślaniem, ale to też zależy od dnia. No to chyba tyle ode mnie. Miłego dnia ^-^

Jak bym istniał tylko ja, a światem rządził szatan.


Gregory Taylor
Najgorszy z możliwych, najlepszy z posiadanych
właściciel agencji modelek
naprawdę kiepski mąż. 

13 sierpnia 1971. Anchorage. Nałogowy palacz, nałogowy kłamca. Wieczny ironiczny uśmieszek na twarzy. Zło wcielone, intrygant. Same superlatywy na swój temat. Właściciel jednej z najlepiej prosperujących Agencji Modelek w mieście. Nuci pod nosem melodię z Happy Tree Friends. Podobno wszyscy go lubią. Podobno idzie z nim wszystko załatwić. Oczywiście że tak! Jednak trzeba się liczyć z  długiem wdzięczności, który kiedyś trzeba spłacić. Nigdy nie wybacza, nigdy nie zapomina. Nigdy nie mówi 'nigdy'. Jedna wielka sprzeczność. Człowiek wielu zainteresowań. Meloman - psychopata. 

Greg od początku wiedział, że w życiu będzie robił coś wielkiego. Zawsze był cwaniakiem i zawsze potrafił odwrócić kota ogonem, tak że wychodziło na jego. Urodził się w Anchorage prawie czterdzieści dwa lata temu, w rodzinie bogatych przedsiębiorców, więc nigdy w życiu niczego mu nie brakowało. Nie wie co to znaczy 'oszczędzać', nie wie czym jest 'bieda', nigdy w życiu nie był w sytuacji, w której musiał sobie czegokolwiek odmawiać. W wieku niecałych dwudziestu lat, będąc na wycieczce we Francji, machnął sobie dzieciaka, o którym dziś nie wie nic poza tym jaki ma numer konta i jak się nazywa. Tak, ojcem roku z pewnością nigdy nie będzie. Dwa lata później, za pieniądze ojca otworzył Agencję Modelek, jedną z pierwszych w mieście. Jego obecna żona była jedną z pierwszych 'klientek' agencji, która zrobiła prawdziwą karierę. Szkoda tylko, że później coś się popsuło i musiała zrezygnować z modelingu, Greg do dziś nie może sobie tego wybaczyć. 
Greg nie jest dobrym człowiekiem, nie wrzuca pieniędzy do puszek bezdomnych, akcje charytatywne wspiera dla zachowania 'wizerunku', wrzeszczy na współpracujące z nim modelki, wplątuje się w romanse z gówniarami, szalenie kocha swoją żonę (choć kompletnie nie potrafi tego pokazać), za szybko jeździ samochodem, wydaje na siebie za dużo kasy, kocha drogie perfumy, drogie garnitury i jeszcze droższe samochody. Wiecznie ma dobre wymówki, wiecznie kłamie, wiecznie bryluje w towarzystwie. Zawsze musi być gwiazdą, zawsze musi zrobić wokół siebie zamieszanie, zawsze stawia na swoim. Regularnie dostaje w pysk od swojej żony, regularnie wysyła jej kwiaty, nigdy nie przeprasza.
Greg nie wie czy chciałby się kiedykolwiek zmienić, bo dobrze jest mu w świecie, który sam sobie wymyślił. Greg po prostu lubi mieć ludzi na posyłki, lubi być lokalną gwiazdą, lubi jak dziewczyny odwracają się za nim i przede wszystkim lubi siebie. A to już niebezpieczne połączenie. 
_________
Greg zaprasza, Greg jest złym człowiekiem, ale takich też trzeba kochać! xd
Karta krótka, pewnie kiedyś poprawię. Chwilowo jednak męczy mnie ból głowy, a baaardzo chciałam już dołączyć :)

Wpatrz się głęboko, głęboko w przyrodę, a wtedy wszystko lepiej zrozumiesz.

Lysandra Price
 Urodzona  23 lata temu 3 lipca w Anchorage, choć korzenie ma europejskie.

     Powiadają, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze i to właśnie ono kształtuje przyszłe relacje międzyludzkie. Prawdopodobnie, jeżeli przy pierwszym spotkaniu jedna z osób zachowa się niewłaściwie lub niekulturalnie, ta druga będzie do końca życia widzieć w niej osobę niewychowaną. Nieważne jest wtedy to, czy te poglądy są prawdziwe czy może jednak nie. Niekiedy, a właściwie dość często bywa tak, że to pierwsze wrażenie jest mylne. Na pozór osoba złośliwa i samolubna, w głębi duszy może być kimś emocjonalnym i miłym. Najwidoczniej osoby ukrywające swoje prawdziwe ja,  próbują się odgrodzić murem od innych ludzi, którzy dla nich mogą być potencjalnym zagrożeniem.
     Lysandra z natury jest uprzejma i życzliwa. Już przy pierwszym spotkaniu można to spostrzec. Dziewczyna nie udaje nikogo. Jest po prostu sobą. Nie tworzy wokół siebie żadnej ochronnej bariery przed nieznajomymi, a wręcz przeciwnie - stara się być otwarta na nowe znajomości.  Nieraz jej bezgraniczne zaufanie do każdego wprowadziło ją w niemałe kłopoty, ale nadal nie zmieniła swoich przyzwyczajeń. Można powiedzieć więc, że jest nieco naiwna. Nigdy nie ocenia ludzi po pozorach czy wyglądzie. Uważa, że aby móc wyrazić opinię na czyjś temat, powinno się go pierwsze dobrze poznać. Wiecznie chodzi z uśmiechem na ustach. Uwielbia się śmiać i czerpie radość z każdej drobnostki. Mało kiedy można zobaczyć ją zasmuconą, a przede wszystkim rozzłoszczoną. Często swoją beztroską doprowadza ludzi do szału, gdyż uważają oni, że jej pozytywne nastawienie do świata jest irytujące i zakłamane. Co do kłamstw, dziewczyna próbuje ich unikać. Wie, iż kłamstwo ma krótkie nogi i potrafi zranić drugą osobę. Sama nie cierpi być oszukiwaną, dlatego też nie chce okłamywać innych.
     Jej miłością jest przyroda, dlatego też często można spotkać ją w parku, gdzie zazwyczaj czyta książki. Od dziecka spędzała całe dnie na świeżym powietrzu niezależnie od temperatury. Być może to przez wychowanie w harmonii ze spokojnym światem natury, charakter dziewczyny ukształtował się właśnie w ten łagodny, a nie inny sposób. Ze swego uwielbienia zrezygnowała ze studiów i założyła własną kwiaciarnię.

___
Karta naturalnie będzie uzupełniana i aktualizowana.

Jeżeli wystąpiły błędy to oczywiście proszę o wskazanie. Szczególnie chodzi o przecinki i powtórzenia.
No i oczywiście zapraszam do wątków. :D

Raz na swoich imieninach, gdzie sąsiadki zaprosiła, 
przy stole męża nożem w aortę, teraz pozostał po nim portret.

7 lipca 1979  |  Port-au-Prince - NYC - Anchorage  |  pani komisarz

little girl just keep on waiting for that man to give you a life, you keep on hoping that this prince can save you, keep on dreaming his scandalous life  ◉  miłość nietrwała jest, jak mawiał jeden z tych, co skradł twe ciało, wtedy gdy byłaś jeszcze małą dziewczynką z zapałkami gotową oddać się za Chanel 5 czy coś z tych rzeczy  ◉  jeśli ty odfruniesz, serce jej przestanie bić  ◉  w klatce nie jest ci najgorzej, źle jest wtedy, kiedy nie chce się już żyć  ◉  więc przyczołgam się może do twych stóp, jeśli chcesz, sławiąc wyciem twe piękno jak goniący się pies, wdrapię ci się do serca, w prześcieradłach wytarzam  ◉  przestań patrzyć, jak patrzy się w ścianę, rusz się, śmiej się lub płacz - wszystko jedno

C h a n t a l e  T a y l o r

Dziewczynki z dobrych haitańskich domów nie marzą o karierze, której głównym punktem byłoby pokazywanie cycków i nazywanie tego modelingiem. Nie wyjeżdżają z rodzinnych miast w wieku szesnastu lat, do tego z planem podbicia nowojorskich wybiegów. Nie szukają sobie bogatych trzydziestoletnich facetów, którzy są im w stanie załatwić nie tylko wejście do najmodniejszych klubów tylnymi drzwiami. Nie zachłystują się cudownym światem dużych pieniędzy, całkiem niepostrzeżenie zmieniając się w szmaty. Nie przestają jeść, bo ktoś z agencji powiedział, że muszą popracować nad sylwetką, żeby wbić się w kiecki od topowych projektantów. Nie wierzą w obietnice gruszek na wierzbie i okładek Vogue'a w wieku osiemnastu lat. Nie kończą kariery modelki półrocznym pobytem w szpitalu. Nie kończą liceum po terminie, żeby móc choćby marzyć o realizacji dawnych planów pracy w policji. Nie wyjeżdżają z dnia na dzień, po odebraniu papierków ze szkoły policyjnej, na Alaskę, bo tam łatwiej o przydział, nawet dla wariatek. Nie zakochują się w najgorszym potencjalnym kandydacie do zakochania. Nie stają się zazdrosnymi specjalistkami od robienia scen. Nie zmieniają się później w idiotki, które niszczą w swoim życiu wszystko, chociaż mogłyby chociaż raz odpuścić. Nie mają problemów ze zrozumieniem, że niektóre relacje są po prostu bezsensowne i należy je zakończyć tak szybko, jak to tylko możliwe, żeby obie strony mogły wylizać rany i żyć dalej. Nie wychodzą za mąż, kiedy zdają sobie sprawę z tego, że ich miłość jest obsesją. Nie stają się powoli agresywnymi furiatkami, które na zdradę nie odpowiadają pozwem rozwodowym, ale za to grożą mężowi śmiercią i wymachują mu nożem przed twarzą. Nie pracują w wydziale kryminalnym. Nie obawiają się, że kiedyś w końcu zrobić użytek z broni służbowej i będą się musiały zastanawiać, co zrobić ze zwłokami własnego męża. Nie czują, że tylko chory związek trzyma je przy życiu.
Dziewczynki z dobrych haitańskich domów tego nie robią, a wyjątki potwierdzają regułę.

Chantale jak każda nadmiernie zaangażowana i naiwna baba ma skłonność do nadinterpretacji, dopowiadania i robienia tragedii z drobiazgów. Problem z nią polega na tym, że oprócz naiwności może się pochwalić byciem naprawdę twardą kobietą, która ma trudności z kontrolowaniem swojej siły, a co z tego wszystkiego wynika - naprawdę ma powody, żeby się martwić, że kiedyś przypadkiem zabije swojego małżonka. Jest czasem takim bardzo wściekłym i bardzo krwiożerczym zwierzęciem, które na obronne ciosy nie reaguje ucieczką, nieważne jak mocne by nie były. Dopóki nie zaangażuje się w relację, nie jest zaborcza i nie reaguje agresywnie na wszelkie, nawet najdrobniejsze, oznaki prób zabrania jej tego, do kogo przywiązała się na tyle mocno, żeby nie móc funkcjonować w oderwaniu od tego konkretnego człowieka. Na co dzień ma do dyspozycji kiepskie poczucie humoru, wysoki iloraz inteligencji, umiejętność sprawnego podejmowania decyzji i wytrwałość. Potrafi spełniać oczekiwania, stawianie wymagań idzie jej zdecydowanie gorzej. Jest bardzo twardą i bardzo krzykliwą dziewczynką, która z umiłowaniem kopie się z koniem, ale nie przybywa jej od tego rozumu. Nie od dziś czeka na cud i nie straciła jeszcze wiary w to, że ten kiedykolwiek nastąpi. Myśl, że z tym przekonaniem umrze, sprawia jej niewytłumaczalną przyjemność. Jest durna i autodestrukcyjna. I durna.


Pionowa kreska kursora mruga wyczekująco, co dalej napiszę. Czuję się, jakbym zjadł kilka żywych serc, więc nie napiszę nic.



Rzuca pośpiesznie maszynopis na biurko wydawcy, a następnie rozkłada się wygodnie w miękkim fotelu, zakładając ręce na piersi. Jedną z dłoni wysuwa w górę, co by obetrzeć opuszkami palców podbródek. Odkrywa tym samym, co było powodem dręczącej go przez pół dnia myśli: o czymś, kurwa, zapomniałem. Nieogolony, w wymiętej koszuli, z rozczochranymi włosami, uśmiecha się zadowolony z siebie. W końcu, po półtora roku ślęczenia nad maszyną do pisania, udało mu się skończyć drugą, a tym samym ostatnią część powieści, której pierwsza wywołała na świecie burzę kontrowersji, poklask, jak i ostrą krytykę. Przede wszystkim zarzucano mu brak taktu względem jednostek wyższych, żądano by z szacunkiem traktował prezydentów, papieża i wojennych bohaterów. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na rozwój pisarski Nymana, który w drugiej części postanowił zaszokować czytelników jeszcze bardziej. Obawiał się, że wydawca może mieć wątpliwości, co do treści – a raczej bać się konsekwencji, które przyniesie wydanie tej pozycji – ale w końcu doszedł do wniosku, że grube pieniądze mówią głośniej niż rozsądek.
- Skończone? – pyta mężczyzna, łapiąc za plik sześciuset dwudziestu kartek, ułożonych starannie, wręcz odwrotnie proporcjonalnie do włosów Nymana. Ten skina głową w odpowiedzi i obserwuje jak wydawca z uwagą lustruje pierwszą stronę, a następnie na jego twarz wstępuje radosny uśmiech, zupełnie niepasujący do ostrych rysów. – Xavier, mamy kolejny bestseller!
Tego pewni być nie mogli, choć obaj domyślali się, że po sukcesie pierwszej części, druga zostanie sprzedana w minimum takim samym nakładzie. Aż trudno uwierzyć, że wszystko szło tak dobrze i bez komplikacji. Wcale nie tak dawno, ledwo wiązał koniec z końcem, wysyłając nieliczne opowiadania do popołudniówek i miesięczników, dodatkowo pracował jako wolny strzelec, co jakiś czas dostając zlecenia na artykuły. Dziennikarzem był raczej przeciętym, przy czym z prozą nie miewał problemów od kiedy skończył jedenaście lat i napisał kilkustronicową opowiastkę o smutnym mieszkańcu rosyjskiego peronu. Trzeba zauważyć, że owy tekst przerobił i zredagował, mając dwadzieścia dwa, a kolejno dwadzieścia siedem lat, by w końcu wysłać poprawioną wersję do New York Timesa, gdzie mimo zagranicznego nadawcy, wydrukowano jego tekst. Pierwszy sukces. Potem przyszedł czas na debiut pisarski, który okazał się sukcesem całkowicie przypadkiem, gdy niemal wmusił kupienie egzemplarza jakiemuś ważniakowi w krawacie. Od tego się zaczęło. Półtora roku później, trzydziestojednoletni Xavier Nyman siedzi przed swoim wydawcą i prawie mu z ekscytacji rozrywa płuca. Ma wszystko czego można chcieć: pieniądze, własny dom, piękną żonę  i sześcioletnią córeczkę. Żyć, nie umierać i pisać do upadłego.

DWANAŚCIE LAT PÓŹNIEJ...
Jak ja żem się w to wszystko wpakował? Stoi na sali sądowej, pod krawatem, uczesany, w zapachu Bossa i wpatruje się w swoją żonę przepraszająco. Nie ma wątpliwości, że to jego wina. On zepsuł to małżeństwo, wypchnął kobietę na sam skraj wytrzymałości, stawiając ją w sytuacji, gdzie rozwód jest jedynym wyjściem. Żona to chyba jednak kiepskie słowo. Teraz się mówi: eks. Eks-żona, eks-rodzina, eks-córka-bo-tylko-na-weekendy. Chyba zaczęło się od tego, że wyniósł maszynę do pisania na strych i zamienił ją na nowego laptopa. Po takiej zbrodni jasne było, że Bóg się nie zlituje i ześle na niego karę. Nie można powiedzieć, że ta cała kara wyglądała źle. Miała długie nogi, krótkie włosy i niezwykłe, zielone oczy. A także dwadzieścia lat, o których dowiedział się, gdy po ostrym seksie leżeli obok siebie w hotelowym pokoju. Było to ich trzecie spotkanie. Na następne zamierzała przyprowadzić swojego faceta, biseksualnego Rogera, grafika komputerowego. Mężczyźni nigdy nie kręcili Xaviera, więc opierał się dość długo, by w końcu ponieść sromotną klęskę i zgodzić się: przyszła sobota, w trójkę zjawią się w tym samym miejscu, o tej samej godzinie. Żeby to szlag jasny trafił! Długonogą karę, jej niskiego faceta i samego Nymana za to, że dotknął go pierwszy i nie zwymiotował na podłogę. Gdyby tak się stało, ominąłby cały, nieszczęsny cyrk z jedenastego maja. Ten dzień jawił się jako jedno z najgorszych wspomnień jakie posiadał. Było przeraźliwie gorąco, duchota nie dawała odpocząć, a oni w trójkę znajdowali się znów w ich mieszkaniu przy Rann Close, nadzy, spoceni i wykończeni. Wtedy ten dzwonek do drzwi, żona gotowa zobaczyć wszystko, oprócz swojego męża w objęciach innego mężczyzny. Na karę nawet nie zwróciła uwagi. Czekała na niego w domu z szesnastoletnią córką tuż obok siebie. Kazała mu powiedzieć przy niej co wyprawiał, a także napisać książkę na ten temat. Wysłuchał jej. Opisał dokładnie jak rozpoczął swój romans, jak doszło do spotkań w trójkę i jak mu się to podobało. Wydał ją mając czterdzieści trzy lata i ku wielkiemu zdziwieniu osiągnął kolejny sukces. Nikt się tego nie spodziewał, już z pewnością nie on sam. Często później dostawał listy od kobiet, które oferowały mu swoje łóżko, jak i również takie, które używając przeróżnych epitetów obrzucały go błotem. Te drugie bardziej przypadały mu do gustu. Zachował je. A teraz stoi na sali sądowej, traci dom, żonę, córkę, psa i połowę majątku, ma płacić alimenty w wysokości pensji przeciętnego Brytyjczyka. Będzie płacił więcej. Stać go na taką rozrzutność, psiakrew.

OBECNIE...
Pali tanie fajki, mieszka w jednopokojowym mieszkaniu bez ogrzewania i traci czas na niepotrzebne spacery w środku nocy. Trzyma w dłoni szklankę whiskey i zastanawia się dlaczego akurat Anchorage. Alaska nigdy go szczególnie nie zachwyciła, więc dlaczego znalazła się na liście? Po Niemczech, Rumunii, Korei południowej, Argentynie i Japonii, przyszedł czas na miasto, o którym wiedział raczej niewiele. Trzy miesiące siedzi już i pisze na tym swoim zmarnowanym przez lata laptopie, tracąc czas na rozmyślania o żonie, córce, karze, jej knypku, psie i wydawcy. Czasem łapie się na tym, że szorując zęby, szuka na sobie oznak tamtego Xaviera, który miał rodzinę. Tyle, że wygląda tam samo. Wciąż nieźle się trzyma – jak na swój wiek jest w świetnej formie. Przesuwa wzrokiem po półce z książkami i natrafia na swoje własne: dwie części kontrowersyjnej powieści, dwustustronicowa autobiografia z okresu niewierności i ostatnia, sprzed roku, napisana w Rumunii, która przyniosła mu największy sukces. Diabeł go nie opuszcza, wciąż tam siedzi i zaciera ręce. Nie ma innego wytłumaczenia na te wszystkie radości związane z bestsellerami. Jakby zawarł z nim pakt – zero życia w zamian za kilkaset kartek, o których nikt nie będzie pamiętał za paręnaście lat. Pieniądze radzą sobie dobrze na lokacie, mnożą się i robią swoje, czyli przysparzają problemów. Psa rodzinnego zamienił na osobistego, własnego, jednoosobowego bydlaka, który waży więcej niż on

 

Xavier Nyman, czyli czterdziestosiedmioletni Brytyjczyk z wrodzonym talentem do zatruwania otoczenia papierosowym dymem i ciętym językiem. Niekoniecznie poprawny, niekoniecznie taktowny - ważne, że skuteczny. Pan pisarz-artysta-ekscentryk w okularach, co to napisał cztery bestsellery i teraz pławi się w zarobionych pieniądzach, względnej sławie i blasku żarówki, gdy próbuje naskrobać coś nowego. W Anchorage poszukuje weny oraz inspiracji. Biegle mówi w czterech językach: angielskim, niemieckim, włoskim i francuskim, a wszystko zawdzięcza własnej matce, która wpajała w niego obcojęzyczne słówka zamiast brokułów. Posiadacz psa, małego mieszkania i starej maszyny do pisania, nie używanej od siedmiu lat, leżącej w zakurzonym futerale. Rozwodnik. Ojciec dwudziestodwulatki.

W tytule Podsiadło, na zdjęciu Craig. Zróbmy chaos.